Blog Sary B 2012-2013 | więcej
Camping
Sara 25-08-2012
DZIEŃ I
Z domu wyjechaliśmy ok. 12:00, Heather chciała być pewna, że wszystko zabraliśmy . Zrobiła bardzo dokładną listę rzeczy niezbędnych i zapakowała je do samochodu. Nie pojechaliśmy na camping od razu, ponieważ w Preston był festyn. Bardzo mile go wspominam, było dużo stoisk z przepięknymi rękodziełami, jedzeniem, a nawet stoisko szkoły przygotowującej do egzaminu GET. Były też trzy hale, w których znajdowały się zwycięskie prace z różnych dziedzin np. posągi z warzyw, ręcznie robione koce, obrazy czy fotografie. Dotarliśmy również do stoiska z darmowymi książkami i darmowymi krakersami. Tak więc na lunch były kanapki i krakersy. Podczas drogi graliśmy w różne gry np. wróżbę MASH czy wymyślanie jedzenia na kolejne litery alfabetu. Miejscami droga była bardzo stroma i wyboista. Krajobraz górski oczywiście był przepiękny, tutejsze góry są porośnięte głównie trawą, spod której wystają skały. Po 3 i 0,5 h dojechaliśmy do obozu. Czekali na nas rodzice Heather oraz jej brat z rodziną. Rozbiliśmy namioty sypialne i namiot- kuchnię. Nie ma tu łazienki, więc kolejne 5 dni będzie bez prysznica. Jest za to toaleta, która wygląda tak: w miejscu zasłoniętym drzewami stoi królewski tron z dziurą i przymocowanym papierem toaletowym. Wszyscy tutaj przyjęli mnie bardzo ciepło, w przeciwieństwie do mnie, uważają, że dobrze mówię po angielsku, ale wróćmy do opowieści. Obiad jest tu dość późno, ok 20:00. Pierwszego dnia był przepyszny. Nazywało się to NAVAIO TACO. Było to ciasto, zrobione na sodzie, które następnie smażyłam z Johnem. Wyglądało to trochę jak, które pod wpływem wysokiej temperatury rosły w charakterystyczny sposób. Jadło się to w dwóch wersjach: najpierw z sosem mięsnym i warzywami, później z miodem. Oczywiście preferuję tą drugą wersję. Rodzina ma swoje zasady. Przed każdym posiłkiem odmawiana jest modlitwa, tzn. jedna osoba mówi, a reszta słucha z zamkniętymi oczami. Po posiłkach dużo osób zostaje zwykle w jadalni i rozmawia. Potem wszyscy rozchodzą się do swoich namiotów spać. Jest tu dużo kurzu, ponieważ lato jest bardzo suche. Nie ma łazienki, więc wszyscy mają codziennie dzień dziecka. Noce są bardzo zimne, pomimo ciepłej piżamy i grubego śpiwora jest mi zimno.
DZIEŃ II
Nie wiem o której wstałyśmy, w każdy razie dzień rozpoczął się od toalety porannej, a ponieważ nie było łazienki musiały wystarczyć wilgotne chusteczki. Na początku dnia wszyscy jedli coś bardzo lekkiego np. sos jabłkowy (czyli coś w rodzaju marmolady z jabłek) i pili kakao, potem Cindy zrobiła śniadanie- jajecznicę i doughnutsy czyli coś jak oponki, tylko cisto nie było drożdżowe. Były w różnych wersjach: z czekoladą, lukrem, cukrem pudrem i brązowym cukrem. Dzień był pełny atrakcji, przed obiadem graliśmy w MASH i „pytania i odpowiedzi”, robiliśmy, a właściwie własnoręcznie ozdabialiśmy plecaki. Karen zrobiła każdej obozowiczce bransoletkę z muszelek. (Przyjechała kolejna część rodziny). Z nowymi znajomymi wybraliśmy się kładami na piknik, a później jeździliśmy jeszcze po górach. Z Jeremim grałam w lotki i nawet raz wygrałam. Całą rodziną graliśmy w kości. Obiad gotowała Kelly i zrobiła coś w rodzaju zapiekani z kurczakiem, potem był jeszcze deser- płatki śniadaniowe w cukrze, domowe lody i peach cobbler. Ciekawy był wieczór, bo graliśmy w „Białe kłamstwa”, a na koniec poprosili mnie o opowiedzenie czegoś o Hitlerze i obozach koncentracyjnych w Polsce. Pytali też, czy wiem coś o Walt Trade Center i wojnie w Afganistanie. Tak więc warto znać historię własnego kraju i orientować się w sytuacji politycznej.
DZIEŃ III
Noc znów była zimna. Ogólnie rzecz biorąc amplitudy są duże. Dochodzą do kilkunastu, a mmoże i nawet kilkudziesięciu stopni C. Wstałam chyba o 9:00. I znów ciepłe kakao na dobry początek. Nie pamiętam co robiłam przed śniadaniem, chyba zdjęcia. W każdym razie śniadanie (jajecznica z cebulą, mięsem mielonym i dwoma rodzajami sera żółtego + kawałek pieczywa bananowego) było ok 12:00. Po śniadaniu zrobiliśmy sobie rodzinne zdjęcia (ja z moją host rodziną i zdjęcie wszystkich obozowiczów). Potem znów chwila luzu i przygotowanie do wyprawy nad jezioro. Jechaliśmy tam na kładach (po 3, 4 osoby na jednym). droga była dość długa, ale widoki zapierające dech w piersiach, zrobiłam kilka zdjęć, które co prawda nie oddają piękna tutejszej natury, ale są jej namiastką. Droga była wyboista, jak się później dowiedziałam została wybudowana przez Johna. W końcu dojechaliśmy do celu. W przeciągu ostatniego miesiąca jezioro zmniejszyło swoją powierzchnię o połowę, było dość zarośnięta, ale woda była czysta i przejrzysta. Obeszłam je dookoła robiąc oczywiście zdjęcia. Krew (mój tutejszy pięcioletni brat) znalazł na brzegu butelkę z mapą do skarbu i listem, że ten, kto go znajdzie stanie się jego właścicielem. Więc poszliśmy wszyscy szukać skarbu. Wspinaliśmy siędo góry po skałach. Znaleźliśmy miejsce oznaczone „X” na mapie. Kasey odsunął kamień, pod którym znajdowała się skrzynia ucharakteryzowana na starą z napisem DANGER. Kasey kilkakrotnie pytała maluch czy ma ją otworzyć przypominając, że w środku może być bomba. W końcu skrzynia została otwarta. Znajdowało się tam mnóstwo drobnych zabawek. Po zejściu z góry mogliśmy podziwiać rozwieszoną już wcześniej, a teraz lepiej napiętą linę przebiegającą przez środek jeziora. W późniejszych zdaniach wyjaśnię, do czego służyła. Jak już wspomniałam woda była dość czysta, choć dno trochę muliste. Stwierdziła, że jeśli sobie nie popływał to będę tego bardzo żałować. Woda było dość zimna, w najgłębszym miejscu zakrywała mi nogi, więc nie było zbyt głęboko. Kolejną jeziorną atrakcją było pływanie małą łódką. Opłynęłam z Cindy jezioro dookoła i wyszłam na brzeg, bo chciałam spróbować… no właśnie… przelotu nad jeziorem (zipline). Tak jest, właśnie do tego służyła owa lina. Przymocowano do niej koło, do koła rączkę i trzymając się tej rączki rękami przelatywało się nad jeziorem. Dzieciom się to udawało, ale dorośli zawsze zahaczali tyłkiem o wodę w końcowym etapie lotu. Po jeziornym przystanku w końcu nadszedł czas na mycie głowy. To było bardzo ciekawe doświadczenie. Pojechaliśmy do małego źródełka, które zasilało koryto dla krów. John podpiął rurę, pod rurą położył dwie deski. I teraz cały myk polegał na tym, żeby uklęknąć na deskach a głowę podstawić pod spadającą niedużym strumieniem wodę. To był bardzo odświerzającym i rozjaśniający umysł prysznic. Teraz nadszedł czas na powrót do obozu. Po dotarciu trzeba było zmienić odzienie, z zakurzonego, na mniej zakurzone. Potem gry rodzinne jak lotki, kości, racko. Następnie gotowanie i jedzenie obiadu, gra w białe kłamstwa. Na obiad było coś w rodzaju zupy ugotowanej z boczku, szynki, mleka, cebuli, kukurydzy i ziemniaków. Potem była jeszcze ryba, którą Kasey złowił tegoż dnia. I na koniec toaleta wieczorna i otulanie się wszystkim co możliwe, aby zapewnić sobie w nocy odpowiednią temperaturę.
DZIEŃ IV
W nocy znów było zimno, ale już lepiej niż ostatnio. Wstałam ok. 8:30. Śniadanie było wyjątkowo wcześnie. Z Heather zażyłyśmy pan cakesy, które następnie jedliśmy z dżemem i syropem klonowym. Potem był dość luźny czas, malowaliśmy farbami, graliśmy w gry. Kolejnym punktem dnia była wycieczka na kładach na skalistą górę. Mam nadzieję, e zapamiętam ten widok do końca życia, bo mój aparat nie był dyspozycyjny tego dnia. Więc było tak: przyjechaliśmy na szczyt góry, w miejsce, gdzie kończyła się droga. Dookoła było mnóstwo odłamków białej skały. Patrząc w dół widać było stok biały, przypominający nieco marmurowe schody. Gdzieniegdzie rosły stokrotki i kępki trawy. Niższe partie porastały drzewa iglaste, jedne całkiem suche, inne wciąż zielone. Spoglądając, rozglądając się dookoła widać było góry. Jedna miały pionowe, pasiaste stoki skalne, stoki innych były łagodniejsze, porośnięte trawą. W dalszej perspektywie rozciągała się obszerna dolina, poprzecinana liniami dróg, a na horyzoncie kolejna pasmo górskie. Wiał lekki ciepły wiatr, słońce ogrzewało twarz. W takich miejscach czuje się obecność Boga, Jego bliskość, piękno i potęgę. Dzieci w czasie pobytu na skale szukały odłamków o charakterystycznych i ciekawych kształtach. Po powrocie wraz z Kelly i Heather zabrałyśmy się do robienia obiadu. Zrobiłyśmy Lasagne i pieczywo czosnkowe, do tego były jeszcze ogórki, pomidory, marchewka i surówka z kapusty. W czasie przyrządzania posiłku przyjechali rodzice Heather, Jeremy z dziećmi i Zach oraz gość specjalny, senior rodziny, pradziadek Sayge (mojej amerykańskiej siostry), który doczekał się już 72 prawnuków. Po obiedzie robiliśmy deser: do rożków waflowych wkładaliśmy różne rzeczy np. czekoladę, toffi, karmel czy orzechy. Następnie kładliśmy na patelnie i piekliśmy. Drugim deserem było coś w rodzaju ciasta z dżemem borówkowym. Po posiłku jeszcze rozmawialiśmy, Heather dała mi dodatkowy śpiwór, więc od razu napisze, że ta noc była w pełni przespana.
DZIEŃ V
Śniadanie było dość ciekawe. jedliśmy jajecznicę, coś w rodzaju kotletów mielonych i pan cakesy z dżemem. Nie pamiętam dokładnie całego dnia, ale po śniadaniu robiliśmy dynie. Było to o tyle ciekawe, że dynie wychodziły kwadratowe. Najpierw trzeba było wygładzić cztery kawałki drewna i trzy drewniane liście papierem ściernym. Potem malowaliśmy je na pomarańczowo (liście na zielono). Po wyschnięciu trzeba było nie nieco przytrzeć i przycieniować brązową farbą. Następnie Daniel spajał kawałki śrubkami. Nie skończyliśmy tych dzieł tego dnia, ponieważ znów pojechaliśmy nad jezioro. Znów trochę pływania, zjazd na zipline. Najciekawszym punktem wyprawy było znalezienie kawałka papieru w butelce Averil przez Cindy z informacją o pojawieniu się nowego członka rodziny. Okazało się, że Kelly jest w ciąży. Oczywiści wszyscy skakali z radości. Po powrocie zabraliśmy się do robienia obiadu. W dzisiejszym menu pojawiły się ziemniaki smażone z boczkiem, sos pomidorowy i czosnkowy, duszone kawałki wołowiny i smażone w panierce kawałki warzyw i pieczarek. Potem wszyscy śpiewaliśmy „happy birthday” pradziadkowi i Tavynowi. Cindy przywiozła tort kokosowy, który oczywiście, jak wszystko na tym campingu, był pyszny. Na koniec były domowe lody.
DZIEŃ VI
Ostatni dzień campingu. Na śniadanie było coś w rodzaju zapiekanki ziemniaczanej z bekonem, jajkami i serem + pieczywo bananowe. Potem robiliśmy bransoletki z włóczki dokańczaliśmy dynie, tzn przymocowywaliśmy na czubku niewielkie patyki i liście + drucik. Wyszły bardzo ciekawie. Potem pożegnaliśmy się z rodziną i po 3,5 h jeździe dotarliśmy w końcu do domu. To był prawdziwy camping i szczerze powiedziawszy jedno z najlepszych doświadczeń, jakie to nabyłam.