Dodaj do ulubionych Poleć znajomemu

Dołącz do nas

Facebook  Why Not USA na G+  Pinterest  nk.pl

Newsletter

drukuj Work and Travel | więcej

Work and Travel - Wspomnienia Marty M. - Alaska 2010

07-04-2011

 

Wspomnienia z Programu Work & Travel

Valdez, AK 2010

 

Moja przygoda rozpoczęła się mniej więcej w marcu, kiedy to zdecydowałam się na wyjazd do Stanów. Sama nigdy nie wpadłabym na to, żeby jechać. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że istnieje taki program pozwalający studentom na legalną pracę i możliwość zwiedzania Stanów po ukończonym kontrakcie. Do wyjazdu namówił mnie Damian, współlokator, który był na Alasce rok wcześniej i był bardzo zadowolony z wyjazdu. Opowiedział mi o pracy, o ludziach, których poznał i z którymi nadal utrzymuje kontakt. Pokazał mi zdjęcia, uprzedził o pozytywnych i negatywnych aspektach takich wyjazdów.

 

Pierwszym krokiem było odwiedzenie biura Why Not USA w Krakowie. To nic nie kosztowało, mogłam zapytać jak taki wyjazd wygląda, ile kosztuje, jakie są warunki. Udzielono mi wyczerpujących odpowiedzi na moje pytania. Wiedziałam już mniej więcej jak to wygląda. Nie wiele myśląc, podpisałam umowę. To był najważniejszy krok, potem poszło z górki. Formalności, papiery, zdjęcia, wiza… wszystko poszło bardzo szybko i sprawnie. Nawet nie zauważyłam kiedy, już musiałam rezerwować bilet. Nie wiedziałam jak się do tego zabrać, wiec poprosiłam o pomoc dziewczyny z biura. I tak, zarezerwowały mi bilet do Anchorage.

Nie wierzyłam w to, co robię do momentu, kiedy pierwszy raz w życiu wsiadłam do samolotu w Warszawie. Byłam przerażona, sama, nie wiedziałam, co mnie tak naprawdę czeka. Pierwsza przesiadka we Frankfurcie, następna w Houston. To byłoby zbyt piękne, gdyby było takie łatwe do przejścia. W Houston wylądowałam dokładnie o godzinie, o której miałam mieć wylot do Anchorage. Spóźniłam się. Z moim szczęściem wiedziałam, że coś pójdzie nie tak… aż ciśnie się na usta: Houston, we have a problem! Na całe szczęście bardzo miła pani przebukowała mi bilet. Dotarłam do Anchorage o 3 w nocy i przy okazji zwiedziłam jedno lotnisko więcej- w Seattle. W Anchorage spędziłam pięć dni, zwiedzając i poznając ciekawych ludzi. W niedzielę przyjechał po nas autokar i zabrał nas do miejsca docelowego, czyli do Valdez. Po drodze zatrzymaliśmy się na lunch oraz mieliśmy okazję zobaczyć lodowiec. Niesamowite przeżycia, a to dopiero początek.

 

Pierwszy dzień upłynął nam na zapoznawaniu się z fabryką, rozmowach z nowymi kolegami i zwiedzaniu okolicy i miasteczka.

Ja miałam szczęście i zaczęłam prace od razu. Fabryka tak na prawdę nie była gotowa na rozpoczęcie sezonu, ponieważ była niewykończona. Podczas gdy reszta studentów czekała na pierwsze oznaki sezonu, ja malowałam ściany fabryki, sylikonowa łam i pomagałam w ustawianiu wszystkich maszyn w fabryce. Nie stało by się tak, gdyby nie Paweł, który pomógł mi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Pomagał w pracy, służył dobrą radą. Nasz menadżer zapewniał nas wszystkich, że statki już płyną, sezon rozpocznie się lada moment. Musimy uzbroić się w cierpliwość. Czekaliśmy cierpliwie do początku lipca.

Na początku nikt nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Zostaliśmy przydzieleni do poszczególnych grup i stanowisk. Ja trafiłam na FishHouse. Według większości studentów najgorsza praca w całej fabryce. Warunki były porażające- zimno, mokro, dookoła pełno martwych ryb, i na dodatek, głośno. Ale nie przeszkadzało to w dobrej zabawie. Moim zadaniem było kontrolowanie szybkości linii, na których przesuwały się tacki z rybami gotowe do zamrażania. Dodatkowo pomagałam na Offline, czyli w ręcznym oprawianiu i sortowani łososi. Dni mijały szybko. 16 godzin w pracy, szybkie przerwy na posiłki, krótki odpoczynek i z powrotem do pracy na 6 rano. Fabryka działała 24 godziny na dobę, przez około 5 tygodni. Wszyscy byliśmy zmęczeni tempem pracy, godzinami, krótkimi przerwami. Mimo tego, że to dość ciężka praca, miałam czas na to, żeby posiedzieć ze znajomymi przy ognisku, porozmawiać i odpocząć.

Zdarzały się też krytyczne momenty. Był czas, kiedy jedyne, o czym myślałam, to wyjść z fabryki, odetchnąć i za nic nie wracać do środka. Dać sobie spokój, przecież nie dam rady dalej spać 3 godziny dziennie, siedzieć w pracy po 16-17 i patrzeć na przesuwające się tacki pełne martwych ryb…, Ale przecież przyjechałam tu udowodnić coś sobie. Że potrafię robić coś więcej niż sprzątać, gotować obiadki i użalać się nad swoim losem. :P wróciłam więc, wzięłam się w garść i pokazałam, przede wszystkim sobie, że nie jestem słaba. Na szczęście tych złych momentów było o wiele mniej, niż tych dobrych.

 

Taka praca ma swoje dobre strony. Kiedy ktoś coś upuścił, cała fabryka, około 100 osób, zaczynało krzyczeć, piszczeć i gwizdać tylko po to, żeby zobaczyć reakcje danej osoby, która sprawiała wrażenie delikatnie zdezorientowanej. Były też wojny i wyścigi między fishhousem a caseup’em. Każdy chciał udowodnić, że jego praca jest fajniejsza od reszty. My mieliśmy wojny na flaki i rybie głowy. Kiedy ktoś zasypiał ze zmęczenia stojąc przy linii obrywał największą rybą, jaka była „na stanie” w danym momencie. To wywoływało salwy śmiechu, pobudzało do walki i oczywiście do dalszej pracy. Osoba, która oberwała, starała się za wszelką cenę odegrać, więc trzeba było mieć oczy dookoła głowy.

 

Sezon dobiegał końca, każdy myślami był już gdzieś, gdzie było ciepło i przyjemnie. Studenci powoli wyjeżdżali. Zostali tylko ci najlepsi, którzy nie spóźniali się do pracy i sumiennie wykonywali swoje obowiązki. Praca po sezonie była rozrywką. Sprzątanie fabryki, składanie maszyn, dezynfekowanie sprzętów. Na spokojnie, bez stresu. Nikt nas nie poganiał. To się nazywa komfort pracy.

Wszyscy studenci wyjechali. Zostało czterech Amerykanów, sześciu Serbów, Paweł i ja. Dni mijały na przygotowywaniu fabryki i sprzętów na zimę. Odnawianiu pomieszczeń, malowaniu i naprawianiu wszelakich mechanicznych sprzętów, których zastosowania nie jestem w stanie wyjaśnić. Pracowaliśmy po 10 godzin dziennie, wiec dopiero teraz zobaczyłam to wszystko, co mnie otaczało. Miałam okazję zobaczyć kilka lodowców, ogromnych wodospadów i otaczającą mnie przyrodę. Znajomi zabierali mnie do barów, poznawałam specyficzną kulturę Amerykanów. Wieczorami siedzieliśmy przy ognisku rozmawiając na przeróżne tematy i po prosty odpoczywając.

Valdez, jakże malownicze miejsce, opuściłam pod koniec września. Miałam sześć dni do powrotu do domu. Stwierdziłam, że całkiem fajną przygodą może być podróż do Nowego Jorku pociągiem. Wystartowałam z Seattle. Ponad trzy dni w pociągu. W tym pięć godzin spędzonych w Chicago. Dotarłam do Nowego Jorku cała i zdrowa. Bez niczyjej pomocy poruszałam się po mieście, zwiedzałam, robiłam zdjęcia, rozmawiałam z różnymi ludźmi. Widziałam Statue Wolności, Times Squere oraz udało mi się zwiedzić najbardziej kontrowersyjną wystawę „Bodies. The exebition” pokazującą spreparowane ludzkie ciało na wszystkie możliwe sposoby.

 

Powrót do domu był najgorszy. Coraz bardziej docierało do mnie, że moja przygoda dobiega końca, że pora wrócić do rzeczywistości. Przez ponad trzy miesiące nie wiedziałam co się w Polsce działo. I szczerze powiem, dobrze mi było z tą nieświadomością.

Wyjechałam, wróciłam. Zobaczyłam kawałek świata, poznałam inne kultury, podszkoliłam język. Podczas całego pobytu w Stanach Zjednoczonych byłam ubezpieczona, więc miałam pewne poczucie bezpieczeństwa. Byłam zdana na siebie. Dałam sobie radę i udowodniłam, że mimo przeciwności, jestem w stanie poradzić sobie w każdej sytuacji. Polecam taką szkołę przetrwania wszystkim, którzy są ciekawi świata i mają odwagę sprawdzić się w zupełnie innej rzeczywistości niż ta, w której żyją.

Teraz jedyne na co czekam, to kolejny czerwiec. Nawet jeśli miałabym nic nie przywieźć, warto będzie spotkać tych pozytywnych ludzi. Kolejna przygoda czeka.

 

Marta.

 

4.3

realizacja: Ideo

powered by: CMSEdito